EuGeniusz Dębski

Z Dworca Głównego wyszedłem o ciemnej dwudziestej pierwszej z minutami, w ulewę, nieznane miasto i bez planu jego. Bytomski prowincjusz, mając w planie jutrzejsze egzaminy wstępne na rusycystykę, zacisnął zęby i - kierując się z grubsza w stronę Domu Studenckiego „Szklany Dom” - wszedł w ulicę Kołłątaja. Po kilku krokach zza rogu wyłonił się biały garnitur bez wnętrza, bez ciała, bez - że tak powiem - netta! Tak się wystraszyłem, że szedłem dalej dygocąc z zimna, strachu i wody na plecach. Garnitur wszedł w plamę światła z wystawy i okazał się Afroamerykaninem w białym ancugu, bo to było lato przecież.
To był pierwszy szokowy inwit do Wrocławia. Następnego dnia była piękna pogoda, ubranie wyschło, powędrowałem na egzamin, wsiadłem do tramwaju pierwszym wolnym wejściem, skąd wyrzuciła mnie motorniczyna. Wtedy zakochałem się we Wrocławiu. W ówczesnym Bytomiu górnicy, wracający z szychty lub jadący pofedrować, bez skrupułów wyrąbywali sobie przodki w tłumie kobiet i staruszek i rozsiadali się, bo byli zmęczeni, albo mieli być.
Pisząc „zakochałem się” nie przesadziłem. Jeszcze nie wszedłem do biblioteki rusycystyki, żeby przystąpić do egzaminu pisemnego, wiedziałem, że jeśli nie zdam, a byłem pewien, że nie zdam, to przyjadę tu w przyszłym roku, i przyszłym i przyszłym i w końcu zdam!
Oczywiście zdałem w pierwszym podejściu, z jakąś nagrodą za wyniki, i mogłem wracać do znienawidzonego Bytomia. Na krótko - po wakacjach przywlokłem większą walizę i rozlokowałem się w DS „ITD”, czyli w budynku, w którym teraz się nie śpi i nie prowadzi obszernego życia towarzyskiego, tylko chłonie wiedzę i szlifuje prononsjację.
Szło mi nieźle, w pierwszych tygodniach miałem tylko jeden problem, mianowicie wszyscy u pani Sidorskiej mogli zaprezentować polskie „a” i rosyjskie „a”, a ja tylko rosyjskie. Na szczęście nie przeszkodziło to w zaliczeniu fonetyki.
Ani innych przedmiotów.
W sumie - studia były na tyle fajne, że powinienem był wziąć kilka dziekanek, ale... ale nie wziąłem, więc po pięciu latach obroniłem „Typy humoru we wczesnej twórczości A. Czechowa” i stałem się dyplomowanym rusycystą.
Do końca życia.

EuGeniusz Dębski

Jan Miodek "Sąsiedzi z II piętra"

Niezmiennie od 57 lat moim drugim domem we Wrocławiu jest budynek Wydziału Filologicznego przy pl. Nankiera 15. Tu studiowałem polonistykę, tu przeszedłem wszystkie szczeble nauczyciela akademickiego w Instytucie Filologii Polskiej – od stażysty i asystenta do profesora zwyczajnego i tu nadal wykładam mimo formalnego przejścia na emeryturę w roku 2016. Obecnie sąsiadami polonistów są germaniści, ale przez wiele lat było inaczej: parter tzw. Rospondówki zajmowali romaniści, drugie zaś piętro większego gmachu całego kompleksu architektonicznego – slawiści (wtedy rusycyści). I właśnie z tymi ostatnimi łączyły mnie i łączą w dalszym ciągu więzi szczególne i...sentymentalne.

Sentymentalne, bo trudno inaczej nazwać relacje z kolegami rusycystami czasów studenckich – Markunasem, Martyniukiem, Berdzikiem, Stefaniszynem, Łabudą, Cukiermanem, Ziobrą, utrwalane cotygodniowymi spotkaniami na zajęciach Studium Wojskowego (pierwszy z wymienionych był długo dowódcą naszego filologicznego plutonu), a potem – po IV roku – pięciotygodniowym obozem wojskowym w Opolu (z ostatnim z wymienionych śpiewaliśmy tam razem w kabarecie „Wycior” – on grał na gitarze i śpiewał piękne ballady Bułata Okudżawy).

Sentymentalne, bo absolutne początki swej działalności dydaktycznej będę do końca życia kojarzył z lektoratem języka polskiego dla studentów z Rostowa nad Donem, którzy corocznie przyjeżdżali na miesiąc do swych kolegów z wrocławskiej rusycystyki, a ja starałem się w czasie spotkań z nimi eksponować polsko-rosyjskie relacje językowe, już wtedy dostrzegając przeogromne pożytki naukowo-dydaktyczne gramatyki porównawczej. Zapadły mi te spotkania z rostowianami głęboko w pamięć, a pewne ich szczegóły wykorzystuję w czasie wykładów do dziś – chociażby wtedy, gdy mówię o powstaniu w polszczyźnie szeregu spółgłoskowego ś, ź, ć, dź  i stwardnieniu pierwotnie miękkich spółgłosek c, dz, cz, dż, sz, z, rz, l, wspominając nieuchronne kłopoty naszych gości z wymową pary wyrazowej cieszyć się – czesać się. Przede wszystkim jednak wspominamy wraz z moją żoną ich serdeczność i wschodnią wylewność, a muzycznymi przebojami naszej domowej płytoteki pozostają „Rostow gorod, Rostow Don” i „Doncy mołodcy” (płyta na pożegnanie była dla mnie, a dla żony – duchi „Krasnaja Moskwa”!). Z kolegów rusycystów szczególnie bliscy byli mi wówczas Janina Sidorska i Genio Bobrowski, zasłużeni lektorzy, którzy się rostowianami opiekowali. Żeby zaś wątek dydaktyczny wyczerpać, dopowiem, że jako asystent prowadziłem także przez pewien czas dla naszych sąsiadów-rusycystów zajęcia z gramatyki opisowej języka polskiego, które ich obowiązywały.  

Oczywiście, pamiętam wszystkich seniorów z II piętra – profesorów Leszka Ossowskiego, Mariana Jakóbca,  Franciszka Sielickiego, Zbigniewa Barańskiego, Telefora Poźniaka, Kole Simiczijewa, ojców założycieli wrocławskiej slawistyki – chciałoby się powiedzieć. Okazywali mi oni zawsze wielką serdeczność, dlatego przechowuję ich w najwdzięczniejszej pamięci. Ale też nie mogę nie powiedzieć tego samego o paniach profesorkach – Larisie Pisarek i Dianie Wieczorek, dochodząc w tym wspomnieniowym przeglądzie do  mojej generacji, czyli profesorów Bronisława Kodzisa, Galon-Kurkowej czy Jana Sokołowskiego. W wypadku tego ostatniego nie waham się powiedzieć, że łączą nas do dziś więzi serdecznej i niezawodnej przyjaźni.

Szczególne miejsce wśród osób bliskich mojemu sercu zajmuje córka prof. Jakóbca – prof. Milica Semków, absolwentka polonistyki i z nią najpierw związana pracą naukowo-dydaktyczną, później jednak – z racji swych południowosłowiańskich zainteresowań – należąca do grona slawistów, czyli sąsiadów z II piętra. Połączyło mnie z Miką wspólne śpiewanie w chórze uniwersyteckim, liczne występy we Wrocławiu, poza nim i nawet w Holandii w roku 1967. Wiem dobrze, że głównie dzięki jej inspiracji chór pięknie mi zaśpiewał na wzruszającej uroczystości 70. urodzin, a jej słowa uświetniły księgę pamiątkową z tej okazji przygotowaną przez moich młodszych instytutowych kolegów – dawnych studentów.

I wreszcie koledzy trochę młodsi, ale pokoleniowo też bardzo bliscy, a w relacjach towarzyskich – najbliżsi: profesorowie Tadeusz Klimowicz, Michał Sarnowski, Włodzimierz Wysoczański. Z pierwszym z nich odbyłem najweselszą w moim życiu podróż służbową – do Wilna. Trwała ona parę tylko dni, ale takiego natężenia zdrowego humoru jak Tadzio nikt mi ani wcześniej, ani później nie zafundował! Z dziekanem Michałem dwa razy do Wilna podróżowałem i też było nam bardzo wesoło i śpiewająco (nie tylko zresztą w Wilnie, bo i w dziekanacie też!). Włodek z kolei zdążył być nauczycielem mego syna i synowej na germanistyce, a potem przez lata dzielnie kierował pracami redakcyjnymi „Rozpraw Komisji Językowej Wrocławskiego Towarzystwa Naukowego”, których redaktorem naczelnym formalnie byłem ja. Tego redaktorskiego trudu nigdy mu nie zapomnę!

Wspaniali więc byli moi koledzy – sąsiedzi z II piętra budynku przy pl. Nankiera 15. Jakże silnie wpisali się w moją pamięć i w serce!

Jan Miodek     

Stefan Kiedroń "SŁAWI–STYCZNIE O SLAWISTYCE"

Od ponad 45 lat chodzę po korytarzach slawistycznych. Pierwszy raz nie wiedziałem, że to: slawistyczne; myślałem, że germanistyczne. Jako świeżo upieczony maturzysta zdawałem wtedy na filologię germańską. Myślałem też, że to korytarze polonistyczne. Jako in  spe germanista miałem obowiązek zdać egzamin z języka polskiego – u (ówczesnego dra) Jana Miodka. Miałem przedstawić „rozbiór logiczny zdania”… Ojej… Hm… Więc: postanowiłem zacząć od innego pytania – literackiego. „Władysław Broniewski… napisał piękny cykl wierszy dla zmarłej córki Anka, w którym…”. Dr Miodek był ujęty… Mówi o Broniewskim, a nie pojechał „Bagnetem na broń”… Dzięki temu mogłem później, jako student Wydziału Filologicznego, chodzić po korytarzach gmachu przy pl. Nankiera… to znaczy: również slawistycznych.

Fakt, że po tych korytarzach chodziła również pewna studentka-slawistka, miał też niejakie znaczenie. Pamiętam jej opowieści o profesorze literatury rosyjskiej Zbigniewie Barańskim; o zajęciach fonetycznych u (późniejszej) pani docent Janiny Sidorskiej; o pracy magisterskiej (temat: Свадебные песни) u prof. Kole Simiczijewa. Po latach owo chodzenie zamieniło się w małżeństwo – i ten związek trwa do dziś.

W międzyczasie zostałem nauczycielem języka niemieckiego w pewnej wrocławskiej szkole podstawowej. Ale… ciągnęło mnie na pl. Nankiera. I tak w 1980 r., czyli 40 lat temu, powróciłem do Instytutu Filologii Germańskiej. I wtedy znowu: Nankierowe korytarze slawistyczne… A gdy 30 lat temu, w 1990 r., powstała pierwsza w Polsce niezależna katedra niderlandystyczna (założyciel: prof. Stanisław Prędota) i gdy również slawiści wrocławscy rozwijali swoje liczne specjalizacje, przyglądałem się temu z zainteresowaniem. Pod dyrekcją prof. Krystyny Galon-Kurkowej, a następnie prof. Tadeusza Klimowicza (ach, jego niezwykły l’esprit d’humeur!) Instytut rozwijał swoje skrzydła: obok rosyjskiego pojawiło się czeskie, pod kierunkiem prof. Zofii Tarajło-Lipowskiej, obecnie zaś dra Jarosława Malickiego, serbsko-chorwackie (lub jeśli ktoś woli: chorwackie z serbskim) pod kierunkiem prof. Milicy Semków, następnie prof. Magdaleny Koch, obecnie dr Sybilli Daković, ukraińskie pod kierunkiem prof. Diany Wieczorek, a obecnie prof. Przemysława Jóźwikiewicza. Ba, pojawiła się też możliwość białoruska z prof. Telesforem Poźniakiem (nauczyłem się później wyróżniać taraszkiewicę), oraz macedońska. Tę ostatnią rozwijał, oficjalnie od 2010 r. (znów jubileusz) prof. Jan Sokołowski, z którym łączy(ło) mnie wiele wspólnych myśli. W tym również myśl niderlandzko-macedońsko-wrocławska. Konkretnie: wspólne działania z prof. Zuzanną Topolińską ze Skopja i holenderską macedonistką Margriet Teunissen, która pracowała również na wrocławskiej niderlandystyce (i która przez Jana jest nazywana Margarita).

‘Skrzydła slawistyczne’ w IFS: mówiąc modnym trendem akademickim – I do my best. Я стараюсь изо всех сил. Znam różnicę fonetyczną między słowami „hvala lijepa” i „hvala lepa” (choć jako tradycjonalista wciąż chętnie zagłębiam się w słownik polsko-serbskochorwacki; ba, mój ‘słownik googlowy’ połączonego słowa „serbskochorwacki” nie podkreśla ‘wężykiem’ – więc to słowo jest odpowiednie). Я докладу всіх зусиль – українською мовою. Bo Ukraina i jej kultura jest ważna. I oczywiście staram się mówić po czesku: „český je hezky”. Dla mnie: zawsze! Nie tylko dlatego, że mój kuzyn mieszka w Česku (Morawianin; a kuzynka: Słowaczka), nie tylko dlatego że przez lata pracowałem w Ołomuńcu (z tamtejszymi niderlandystami, oraz z wybitną polonistką prof. Marie Sobotkovou) – ale też dlatego, że jest to dla mnie fascynująca kultura. Do tego stopnia, że – zaproszony przez dr Wiesławę Zyburę do wsparcia jej Konkursu Piosenki Słowiańskiej – postanowiłem wesprzeć go bardzo aktywnie. Zaśpiewałem „Pochod Marodů” Nohavicy (dość cherlawo – Youtube to udowadnia). Najpierw oczywiście ćwicząc to w ogrodzie mojej cioci pod Brnem…

Korytarze slawistyczne… Kiedy 20 lat temu (znowu… jubileusz..) instytut przeniósł się / przeniesiono (Он ушел или его ушли?) na ul. Pocztową – też był tu związek sentymentalny. Bo wraz z kolegą germanistą Jerzym „Undkiem” Zielińskim (dziennik szkolny w jego liceum na lekcji niemieckiego: „und Zieliński”…), który zamieszkiwał był w ówczesnym akademiku ITD… No, krótko mówiąc: działo się… I dzisiaj: też się dzieje na Pocztowej.

Przez te ponad 45 lat więc: współdziałamy. Również z prof. Michałem Sarnowskim (on jako Dziekan Wydziału Filologicznego; ja jako pan Kie/d/ro/w/n/ik KFN), również z prof. Anną Paszkiewicz (jako Panią Dyrektor IFS), również z prof. Olehem Beleyem (jako Dyrektorem IFS – na linii pro-dziekańskiej) – i z tyloma, tyloma innymi Koleżankami i Kolegami. Myślę przy tym zawsze – Okudżawą. Znamy jego pieśń „Союз друзей”:

        Как вожделенно жаждет век

           нащупать брешь у нас в цепочке...

           Возьмемся за руки, друзья,

           чтоб не пропасть поодиночке.

Spróbowałem – niedawnym niedawno – przetłumaczyć ją (na nowo):

        Jak pożądliwie chce ten wiek

           W łańcuchu serc znaleźć szczelinkę,

           Za ręce, bracia, chwyćmy się,

           Za ręce, bracia, chwyćmy się,

           Aby nie przepaść w pojedynkę.

Bo właśnie o to, myślę, chodzi: Чтоб  не пропасть поодиночке.

Ostatnio żona (pamiętamy: slawistka) zobaczyła mnie w moim nowym gabinecie: pokoju nr 13 przy pl. Nankiera, od strony ul. Grodzkiej. „Wiesz, Stefan, (powiedziała), tutaj zdawałam egzamin z historii literatury powszechnej – u Pani profesor Milicy Semków”. Oczywiście, dodałem, to miejsce nas łączy – bo ono jest również slawistyczne. Dokładnie 15 lat przed rozpoczęciem naszych studiów, w 1959 r., tutaj właśnie, do tzw. Rospondówki (oficjalny adres: ul. Grodzka 12) przeniesiono ówczesną Katedrę Filologii Rosyjskiej (utworzoną w 1950 r. – 70 lat temu). A 5 lat przed rozpoczęciem naszych studiów tu właśnie powstał Instytut Filologii Słowiańskiej. Zaś jego pierwszym dyrektorem był wcześniejszy Dziekan Wydziału Filologicznego, prof. Marian Jakóbiec – prywatnie ojciec Milicy Semków.

Tak to się toczy: od początków moich ścieżek filologicznych do dzisiejszych dni. Jak widać, lubię jubileusze. Wśród tych jubileuszy dzisiaj, w 2020 r., jeden jest mi szczególnie miły: jubileusz 70-lecia. Temu Jubilatowi kłaniam się szczególnie. On wie, że to również dla niego pisze ten tekst germanista-niderlandysta-slawista-filolog.

A duch slawistyczny krąży wśród nas…

Stefan Kiedroń